wtorek, 24 lipca 2012

Waga a nawyki żywieniowe

Spędzam wakacje w domu rodzinnym Narzeczonego. Do ślubu zostało 11 miesięcy dlatego postanowiliśmy się odchudzić. Niby prosta sprawa ale jednak mamy małe spięcia co do tego jak to zrobić. Ja wolę metodę małych kroczków: usuwanie mniej wartościowych pokarmów na rzecz bardziej wartościowych, rezygnacja ze słodzonych napojów, więcej ruchu i co najważniejsze nie głodzenie się. Narzeczony wyznaje zasadę: zaoszczędź na jedzeniu nie kupując go, poćwicz czasem a najlepiej wcale. Tak więc jest zabawnie, w tym momencie udało nam się dojść do porozumienia:
- nie jemy słodyczy aby przyzwyczaić organizm do mniejszej ilości cukru,
- nie jemy przekąsek typu chipsy, paluszki itp.oraz fast food'ów aby odzwyczaić organizm od tłuszczy i soli,
- minimum raz dziennie spacer a raz na jakiś czas zamiast niego coś bardziej męczącego.

Na razie jest ok, nie mieszkamy razem, tułamy się po Polsce: raz mieszkamy u mnie, raz u niego. Ale gdy znajdziemy pracę i wynajmiemy mieszkanie... nie wiem co będzie. Mamy zupełnie inne nawyki żywieniowe wyniesione z domu. U mnie:
1) trzeba zjeść wszystko z talerza ponieważ "biedne murzynki w Afryce głodują", jeśli nie dajemy rady można zutylizować pozostałości przy pomocy psa (który ma nadwagę),
2) nie wolno wyrzucać jedzenia nawet jeśli jest go za dużo czy jest przeterminowane, bo to obraza dla "biednych murzynków głodujących w Afryce" (wyrzuca się naprawdę zepsute jedzenie),
3) posiłki są przygotowywane na ilość nie jakość (ma być tanio),  są mało urozmaicone (ojciec nie znosi warzyw, owoców i kurczaka, babcia ryb i grzybów oraz nie uznaje niczego co nie jest "typowym polskim jedzeniem"), nie wolno eksperymentować z jedzeniem bo jeśli się coś nie uda to podpada pod punkt 2 - lepiej gotować na podstawie prastarych przepisów (kotlet schabowy, kopytka czy rosół...),
4) każdy je ile chce - najczęściej dość małe porcje, najlepiej aby jadł kilka razy w ciągu doby, prawie nigdy nie jemy wspólnych posiłków razem - każdy zamyka się w swoim pokoju a jeśli nie chce czegoś jeść to nie ma dużych konsekwencji (zasada: nie jesz - będziesz głodny/a) - czasem babcia się wkurza ale w końcu odpuszcza,
5) przy wspólnych posiłkach nie ma namawiania: zjedz to, zjedz tamto, może 2 - 3 dokładeczkę? Nie chcesz jeść to nie, gorzej z byciem wegetarianką - tego rodzina łatwo nie wybacza. Jedzenia jest dużo ale jest wyliczone na 2 - 3 dni,
6) słodycze, alkohole, chipsy, lody, lepsze jakościowo jedzenie itp. to towar luksusowy nie może leżeć byle gdzie, trzeba to schować bo inaczej rodzina rzuci się na to jak dzikie świnie, trzeba także od razu to zjeść aby inni mieli jak najmniej.
U Narzeczonego:
1) można zostawić jedzenie na talerzu i się tym nie przejmować,
2) wyrzuca się jedzenie bez mrugnięcia okiem, nawet bez sprawdzenia czy można to jeszcze jeść ponieważ "może już się zepsuło a tego nie widać - lepiej nie cierpieć potem w wc", data przydatności do spożycia oznacza, że sądnego dnia musi to wylądować w koszu na śmieci. Nie dojedzenie jedzenie z talerza też tam ląduje - nie trzeba wrzucać go spowrotem do garnka,
3) posiłki są przygotowywane na jakość, często się eksperymentuje - jeśli coś nie wyjdzie to trudno, przecież są kanapki,
4) posiłki je się razem (nie ważne że ostatnia osoba wraca np. o 18 - dopiero wtedy jest obiad), nie je się małych porcji tylko 2 - 3 baaardzo duże,
5) ciągle ktoś namawia aby zjeść dokładkę, jedzenia jest zawsze za dużo: część się dojada, część wyrzuca,
6) przekąski, alkohol czy słodycze można jeść ile się chce, często leżą tygodniami na widoku i nikt ich nie ruszy.

Wychodzi na to, że rodzinne nawyki żywieniowe są prawie we wszystkim odmienne. Nie jest tak, że stosujemy się do wszystkich ale czasem mnie szlag trafia gdy Narzeczony wyrzuca jogurt 2 dni przed terminem nie otwierając go, jego zaś wkurza monotonność babcinych posiłków i ciągłe oszczędzanie na jakości. Już teraz mamy zgrzyty: nie lubię mięsa - on by się mógł tylko nim żywić, ja bym mogła jeść w kółko różne kasze- on nie. Pewnie kiedyś wypracujemy jakiś system ale na razie staramy się nie poruszać tego tematu bo wynikną kłótnie xP. Przede wszystkim chcemy aby nasze przyszłe dzieci miały dobre nawyki żywieniowe by nie cierpiały z powodu wagi jak my.

czwartek, 19 lipca 2012

BED - mój sposób na poradzenie sobie z napadami żarłoczności

Wiadomo, że najważniejszym problemem osoby z syndromem jedzenia kompulsywnego są napady żarłoczności. Celowo nie piszę "napadami głodu" ponieważ najczęściej się go nie odczuwa. Nie raz w stresowej sytuacji nagle zaczynałam myśleć tylko o tym aby otworzyć lodówkę i pochłonąć znajdujące się tam jedzenie mimo, że jadłam chwilę wcześniej.

W czasie ostatnich 2 miesięcy pisania licencjatu przytyłam 5 kg. Stres związany z nadmiernych wymagań promotorki spowodował że w trakcie pisania co chwilę latałam do lodówki. Pamiętam jak własny żołądek błagał mnie abym przestała a ja nie mogłam. Potężna siła gnała mnie po kolejną rzecz do kuchni. Jadłam i jadłam mimo świadomości, że źle robię. Wtedy naprawdę nie miałam kontroli nad własnym zachowaniem.

W czasie pisania magisterki tak nie było. Co mi pomogło? Oczywiście terapia u psychologa, to oczywiste. Jednak mimo tego napady żarłoczności nie znikły, termin oddania pracy się zbliżał a ja podczas pisania znowu zaczęłam myśleć o jedzeniu. Co wymyśliłam?

Podczas pisania pracy na komputerze położyłam obok siebie białą kartkę z długopisem. Napisałam na górze: Obiad - 13.30. Od tego czasu za każdym razem gdy poczułam potrzebę pójścia do kuchni zaznaczałam to kreseczką i pisałam obok niej godzinę kiedy to się stało. Robiłam tak nawet jeśli przez sekundę pomyślałam o jedzeniu.

Co się okazało? W ciągu godziny myślałam o zajedzeniu stresu nawet po 10 razy. Miałam świadomość, że jestem chora ale gdy zobaczyłam na kartce, że chcę iść jeść po kilku minutach od normalnego obiadu dosyć mnie to zszokowało. Po jakimś czasie stosowania tej metody zauważyłam, że staje się ona substytutem rozładowania stresu. Zaczęłam jeść mniej więcej co 3 godziny, a gdy odczuwałam napięcie stawiałam kreskę i przynosiło mi to ulgę. Nie musiałam już chodzić do lodówki.

Ta metoda skutkuje gdy się odczuwa ciągły stres o dość średnim natężeniu. Stosuję ją także gdy się nudzę, czytam książkę lub oglądam telewizję. Tak, w czasie nudy lubię pójść buszować po kuchni. A w czasie oglądania telewizji chyba większość ludzi lubi coś podjadać... Podejrzewam, że w pracy także będzie skuteczne. Nie stosuję tego podczas naprawdę silnego stresu, wtedy ataki żarłoczności mają przewagę. Muszę coś na to wymyślić ale jeszcze nie wiem co. Jak coś poskutkuje, dam znać :).

poniedziałek, 16 lipca 2012

O biciu dzieci

Przepraszam, że mnie długo nie było, wyjechałam na wakacje do tak zapadłej dziury, że nie było tam internetu :(.

Postanowiłam skrobnąć notkę o biciu dzieci ponieważ albo ja oszalałam albo powinnam na siłę zaprowadzić matkę do psychologa. Wspominałam kiedyś, że wmawia mi, że jestem wariatką i wszystko zmyślam. Niby takie proste: pamiętasz coś, widzisz w myślach wyraźnie a ktoś Ci mówi, że to nieprawdziwe, że zmyślasz aby zrobić komuś na złość. Na początku było ok: matka zapomniała, zdarza się. Później gorzej: hmmm, a może to ja nie mam racji.. może rzeczywiście się pomyliłam? Teraz sama zaczynam w siebie wątpić. Lata wawiania mi, że jestem wariatką zaczynają skutkować mimo, że mam świadomość, że to ona zmyśla. Nie wiem czemu się tak dzieje, chyba jestem za słaba psychicznie.

A co się stało? Kilka dni temu wywiązała się dyskusja u mnie w domu na temat bicia dzieci. Powiedziałam głośno i wyraźnie, że razem z braćmi dostawaliśmy często lanie. Co na to moja matka?

"Kłamiesz! Raz ode mnie dostałaś klapsa a gdy kiedyś ojciec was walnął pasem to prawie go z domu wyrzuciłam i powiedziałam, że jak jeszcze raz to zrobi to odejdę!"

Powiedziała to kobieta, która przez lata twierdziła, że skoro biją nas tak aby nie było widać siniaków to znaczy że to nie bicie. Przed oczyma stanęły mi te wszystkie razy gdy za coś dostawaliśmy:
- gdy miałam 6 lat dostałam kilka razy pasem za to, że wydałam własne kieszonkowe na słodycze (do dzisiaj nie wiem czemu, nie mieliśmy zakazu czy coś w tym stylu),
- poszłam ze szkoły do koleżanki i nie powiadomiłam o tym rodziców (na moje usprawiedliwienie podam fakt, że mieszkałam na wsi gdzie wszyscy się znają a koleżanka mieszkała 10 metrów od nas, gdyby matka wyszła z domu i się spytała to każdy chłop by jej powiedział gdzie jestem),
- niechcący rozwaliłam bratu nos (fakt, że się przyznałam i przeprosiłam oraz że stało się to podczas zabawy a nie specjalnie nie miał znaczenia),
- za złe oceny (dla matki 4 już była złą oceną),
- za to, że czegoś nie chciałam zrobić,
- za to, że się odezwałam nie tak jak trzeba,
- za to, że kiedyś ze stresu narobiłam w majtki (w przedszkolu).

Sporo tego jest, większość wyrzuciłam z pamięci bo po co pamiętać o takich rzeczach. Bardziej pamiętam te razy, które uważam za niesprawiedliwe. Kiedyś poskarżyłam się babci (miałam może z 10 lat), że jak jeszcze raz mnie uderzą to zadzwonię na policję. Babcia od razu podniosła krzyk, że zachowuję się jak komunista i chcę donieść na rodziców... Tak więc przyzwolenie było.

I teraz matka zaprzecza. Nie kłóciłam się z nią bo by od razu stwierdziła, że zmyślam. Czasem już sama zaczynam w siebie wątpić. Tylko, że bracia też pamiętają lanie jakie nam spuszczali. Dla matki jest jedno wytłumaczenie: zmówiliśmy się przeciwko niej.